Hruby i inne opowieści chlebowe

Dlaczego?
Ewa: Żyjemy na nim dwadzieścia lat. Tak samo długo jak my jedzą go też inni ludzie. Piszą do nas maile, że to jest jedyny chleb jaki oni akceptują albo że ten chleb im pomógł na jakieś dolegliwości. W jakiś sposób pozytywnie odmienił ich życie. I że co oni by zrobili jakby go nie było? Dziś zadzwonił na przykład jakiś człowiek, który chce, żeby mu ten chleb wysyłać do Wrocławia. Powiedział, że wszystkie chleby są jakieś oszukane, a ten jest prawdziwy.
Peter: To pewnie dlatego, że nie jest nadmuchany powietrzem. To jest tylko woda, żyto i sól. Nie jest niczym zafałszowany. Jest autentyczny.

Ewa: Lubię takie telefony, bo to oznacza, że to co robimy ma sens.
Peter: Jest motywacja, żeby w niedzielę o 5.00 wstać.
Ewa: Ludzie mają prawdziwy chleb. My coś w pocie czoła robimy, ale to trafia do kogoś i ktoś widzi w tym wartość. Ten chleb to jest symbol naszego życia w Grzybowie. Mieszkamy na wsi, ale dzięki temu, że robimy ten chleb jesteśmy wszędzie. Mam poprzez ten chleb poczucie takiej łączności ze światem. Poznajemy przez ten chleb ludzi. Ostatnio przyjechał do nas pewien reżyser z żoną. 
Peter: No właśnie. To jest tak, że ten chleb jest taki, jak dobry, niekomercyjny film. Jest zrobiony z pasją i ma jakąś wartość. Ja cieszę się jak idę do kina na film niekomercyjny, a ktoś cieszy się, że zje taki niekomercyjny chleb.
Ewa: Ten chleb najpierw nas ze sobą zbliżył, a potem przybliżył nas do naszych sąsiadów. Pracują z nami, mamy z nimi kontakt i wreszcie jesteśmy akceptowani. Wcześniej, jak Peter piekł tylko sam, a ja tu dojechałam, podejrzewali, że jesteśmy jakąś sektą. On ze Szwajcarii, ja też przyjezdna, jakiś Anglik do nas przyjechał i inni wolontariusze. Nic tylko sekta. Peter się śmiał, ale ja to poważnie brałam do siebie. Było mi ciężko i przepłakałam przez to niejedną noc. Obawiałam się, jak będzie nam się tutaj żyło.
Peter: Ewa na początku wielu rzeczy się tu bała.

Czego?
Ewa: W Warszawie mieszkałam w piętnastopiętrowym bloku, a tu nie miałam sąsiadów. Telefonu, łazienki. Na początku nie było tu nawet wody. Nawet w studni. Peter co trzy dni jeździł do Słubic i przywoził wodę. To mnie przerażało. Chciałam się tu przenieść, bo widziałam, że Peter wrósł tę ziemię, ale bałam się tu wprowadzić z czwórką dzieci. Mam cztery córki z pierwszego małżeństwa. Wie pani, kiedyś widziałam taki rysunek. Idzie człowiek po moście i nagle patrzy: nie ma dalej tego mostu. Traci grunt. Na tym rysunku jest tak, że on nagle zamyka oczy i robi następny krok i ten most wyrasta mu pod nogami. Ja trochę się wtedy czułam jak na tym rysunku. Chciałam też żeby mi ten most wyrósł. I wyrósł. 
Peter: Z czasem wszystko zrobiliśmy. Założyliśmy wodę. Zrobiliśmy łazienkę. Trzeba było trochę ten dom przebudować, bo to jest drewniana chałupa z 1936 roku. Nie obyło się jednak po drodze bez przygód.
Ewa: Kiedyś, zaraz po mojej przeprowadzce do Grzybowa, myłam się na dole w domu w nocy. Peter się że mnie podśmiewywał, że ja jestem jeszcze taka strachliwa. Ha, ha, ha tu złodzieje? Śmiał się. Ja się myłam, a on wyszedł przed dom. Do dziś pamiętam ten przeraźliwy krzyk… jakby go rozdzierali ze skóry.
Peter: Wyszedłem przed dom i wyskoczyło do mnie trzech z kijami w kominiarkach.
Ewa: To był ryk przerażenia. Peter się z nimi szarpał, a ja się trzęsłam ze strachu.
Peter: Biegłem w klapkach do sąsiadów, żeby nam pomogli, ale nikt nie chciał wyjść z domu.
Ewa: Zaczął więc udawać, że wyszli. Krzyczał: Idziemy! Z widłami na nich!
Peter: To nie była żadna mafia, tylko zwykli złodzieje krów. Mieli na nogach gumowce. Na szczęście uciekli. Wszystko się dobrze skończyło.

Jak się pani tu, na wsi, odnalazła?
Peter: Żona nie mogła wejść od razu w rolę gospodyni, ale byłem tego świadomy. Ja też wychowywałem się w wielkim mieście.
Ewa: Gdybym musiała tylko pracować w gospodarstwie byłabym trochę nieszczęśliwa. Kiedy tu przyjechałam dojeżdżałam przez jakiś czas do pracy do Warszawy. Ta praca, którą tam wykonywałam miała dla mnie sens. Projekty w Klubie Eko-OKO, czy „Rodzić po ludzku”, w który się zaangażowałam. Dojeżdżanie okazało się jednak na dłuższą metę męczące i stworzyłam więc sobie pracę na miejscu. Zdecydowałam też, że będę kontynuowała tutaj to, czym zajmowałam się w Warszawie. Edukacją i ekologią. To jest coś dla mnie i nie chciałam z tego rezygnować. Czułam, że to jest ważne. Jako młoda dziewczyna zawsze miałam taki strach, żeby nie być taką osobą, która przechodzi przez taką maszynkę do mięsa. Że cywilizacja to taka maszynka do mięsa: łapie nas w pewnym momencie i potem wyrzuca takie kotlety. Wszyscy żyją tak samo. Robią to samo. Lecą schematem. Taka szkoła, siaka, potem studia, taka kariera albo taka kariera. I że gubi się w tym sens i nie odkrywamy tego co naprawdę chcemy w życiu robić. Jakiegoś swojego przeznaczenia. Ja chyba słuchałam tego głosu, że można w życiu szukać swojego miejsca. Że nie koniecznie trzeba być tym gotowym kotlecikiem, tylko że można odkrywać tę własną przestrzeń. I odkrywałam. Dziś mam poczucie szczęścia. Tego, że właśnie nie jestem tym kotletem. Robię coś co jest dla mnie ważne. Peter też. My tak żyjemy: czujemy, że coś jest ważne i robimy to, co jest ważne. To się świetnie sprawdza. Założyłam tu na miejscu stowarzyszenie „Ziarno” i pracuję w nim do dziś. Zapraszamy tu dzieci na warsztaty. Uczymy angielskiego. Wycinankarstwa. Dzieci robią świece z wosku, z gliny lepią, chleb pieką. Nie naciskają w gry komputerowe tylko manualnie coś robią. Wydajemy gazetkę. Zajęcia prowadzą też wolontariusze, którzy do nas przyjeżdżają. Dzielą się wiedzą i doświadczeniami z innymi. To jest tak, że ja pracuję na etacie w stowarzyszeniu, mąż prowadzi gospodarstwo, piecze chleb i robi sery. Połączyliśmy to, co oboje uwielbiamy robić. 
Peter: We dwoje robimy też to, co kiedyś było na wsi robione w jednej wiosce. Ktoś był piekarzem, ktoś był od serów, ktoś pasł zwierzęta, ktoś uprawiał pole, a ktoś wydawał gazetkę i uczył ludzi jak się zdrowo odżywiać i jak żyć w zgodzie ze sobą.

Wizja eko wioski została zrealizowana?
Peter: Tak. To wszystko się udało, bo zawsze mi się też marzyło, żeby tu przyjeżdżali ludzie. I przyjeżdżają. Z całego świata. Wolontariusze, którzy chcą pracować w ekologicznym gospodarstwie. Chcą tu być, a to jest dla nas ważne. Człowiek jest najważniejszy.

Ewa Smuk-Stratenwerth i Peter Stratenwerth – właściciele biopiekarni “W Grzybowskiej Arce” i gospodarstwa ekologicznego w Grzybowie pod Płockiem. Pieką gruboziarnisty, staropolski chleb hruby. Ewa jest z wykształcenia biologiem i antropologiem, Peter skończył, jedną z pierwszych na świecie, szkołę rolnictwa biodynamicznego. Ewa jest mamą czterech dorosłych córek. W Grzybowie wychowuje razem z Peterem ich …-letnią córkę Anię.

 

Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dowiedz się więcej

Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.

Zamknij