Aloś

 – rozmowa z Alojzym Twardeckim  i Małgorzatą Ratajczak

 Jak przywitaliście się po latach rozłąki?

M: Nie było przytulania.

Chłodno.

M: Tak, bo on był taki butny. Na peronie podeszłam do niego i przedstawiłam się: Jestem twoją mamą, a on na to: To się okaże.

Jak się rozpoznaliście?

M: Od razu wiedziałam, że to on. Kiedy pociąg wjeżdżał w perony stał w otwartych drzwiach. Z walizką i rowerem. Wyglądał jak jego ojciec. Wysoki. Włosy w kolorze ciemny blond.

Skąd jechał?

M: Z Berlina. Długo czekałam na ten pociąg. Miał być w Poznaniu o 24.30. Mogłam więc wyjechać z domu z Rogożna o 20.00, żeby zdążyć na dworzec, ale wyjechałam już o 16.00. I czekałam na dworcu. Jedna kawa, druga, herbata, oranżada… Towarzyszył mi mąż. Widział, że jestem na zmianę blada i czerwona. Im bliżej 24.00, tym było gorzej.

Płakała pani?

M: Kiedy wysiadł z pociągu udawałam, że się trzymam. Łykałam łzy. Mąż upominał mnie na peronie: Tylko się nie denerwuj.

A: To nie pomogło. Widać było, że kobieta, która mnie na tym peronie wita, ze sobą walczy. Zwróciłem uwagę na jej śliczne, niebieskie oczy. Wpatrywała się we mnie. Patrzyła na mnie i patrzyła jak…

W jaki sposób?

A: Jak na aniołka. Tak się we mnie wpatrywała, że już na tym peronie czułem, że to moja matka. Dlatego byłem zły.

Jak to?

A: W czasie drogi do Polski wymyśliłem sobie scenariusz tego spotkania. Zaplanowałem: przyjadę i powiem jej, że zaszła pomyłka. Ja nie jestem pani synem, pani nie jest moją matką. Przyjechałem żeby to powiedzieć, upewnić się i jak najszybciej wracać do Niemiec. Chciałem zamknąć tę sprawę. Wyjaśnić to. Uspokoić się. Wiedziałem też, że jak ona rzuci mi się na szyję to od razu ucieknę. Miałem wtedy 15 lat i nie lubiłem takich czułości. Obiecałem sobie: Będzie cię ściskać – natychmiast cię nie ma. I okazało się, że cały ten mój plan legł w gruzach. Bo proszę sobie wyobrazić co się dzieje. Na dworcu wita mnie kobieta. Podaję jej tylko rękę, a ona nie chce ode mnie nic więcej. Baba jest delikatna. Z dystansem. Nie narzuca się. I jest przy tym piękna! Ja mówię jej zbuntowany, że nic nas pewnie nie łączy, a ona patrzy na mnie czule i mówi: Wyśpisz się i jutro porozmawiamy. Zgłupiałem. Nie wiedziałem co robić. Od początku przeczuwałem, że to moja matka, tylko nie mogłem tego pokazać. Tkwiłem więc w swoim nastawieniu na: nie.

M: Kiedy przyjechaliśmy do domu, do Rogożna, cały czas szukał zwady. Na obiad, który mu podawałam mówił, że to szajs.
A: Nie! To nieprawda! Tak, nigdy nie bym nie powiedział, ale to prawda, że marudziłem.

Rozmawialiście po niemiecku?

M: Tak, on nie znał wtedy słowa po polsku.

Dlaczego szukał pan zwady?

A: Wszystko było nie tak, jak oczekiwałem. Kobieta na dworcu. Dom w Rogożnie. Myślałem, że jedzenie będzie tu niedobre (bo w tej Polsce tak biednie), a tu mama daje mi jedzenie świetne. Codziennie rano stawiała na stole masło. W Niemczech jedliśmy na co dzień margarynę, a masło w weekendy i od święta. Szok. Wszystko było smaczne, ale oczywiście mamie dokuczałem. Mówiłem, że u nas sałata jest podawana na kwaśno i to jest lepsze niż na słodko jak w Wielkopolsce. Tak jak budyń, który ja wolę na zimno, a nie ciepło. Droczyłem się z mamą. Czepiałem się, bo nie wiedziałem co zrobić by ukryć prawdę. Uczucia. U chłopaków dorastających tak jest. Muszą zrobić na złość. Źle mnie mama w domu przyjęła, bo dobrze. Mój bunt nastolatka, nie był oczywiście niczym innym, tylko oświadczeniem miłosnym.

Denerwowała się pani?

M: On chciał, żebym się denerwowała, ale ja cały czas byłam uśmiechnięta.

Kiedy ten bunt minął?

M: Kiedy syn powiedział do mnie po raz pierwszy: mamo. To był przełomowy moment, wcześniej mówił ni tak ni siak. To było jakoś po miesiącu od jego przyjazdu. Pewnego dnia musiał zdecydować, czy wraca do Niemiec, czy zostaje. Ja chodziłam po domu i się denerwowałam, on też. W pewnym momencie podszedł do mnie, chwycił mnie za ramiona i powiedział: Mama, nie płacz już, ja zostaję. Tu, w Rogożnie. I napisał list do Niemiec, że podjął taką decyzję. Pomyślałam wtedy, że go naprawdę odzyskałam. Wrócił do domu.

Po ilu latach

M: Po jedenastu. Zabrali go, gdy był 4-letnim chłopcem.

Pamięta pani ten dzień?

M: To było 3.09.1942 roku. O 5.00 do drzwi zapukał żandarm. Aloś jeszcze spał, ale ja już byłam na nogach. Pracowałam jako pomoc domowa u sędziego. Tu u nas w Rogożnie. Otworzyłam drzwi. Żandarm wszedł i powiedział: Ubierać małego, wysyłamy dzieci na wypoczynek na dożywianie. Towarzyszył mu drugi żandarm, z psem. Zaczęłam tłumaczyć, że ja dobrze żywię dziecko. Że niczego mu nie brakuje. Że wychowuję sama (bo ojciec Alosia, polski oficer, zaginął w 1939 r.), ale je dobrze karmię – mam swoje sposoby. Znam dobrze niemiecki, długo mu tłumaczyłam. Nie dał się przekonać. Ubrałam Alosia i zaprowadziłam na dworzec kolejowy. Tak jak inne matki z Rogożna, które spotkałam po drodze. Wszystkie dzieci na dworcu były starsze, tylko Aloś i jeszcze jeden chłopiec byli młodsi. Żandarmi pilnowali nas wtedy z psami na smyczy. Pociąg już czekał. Na wagonie był taki napis „Dożywianie polskich dzieci”. Obok były krzaki koło stacji, powiedziałam więc do Alosia, chodź uciekniemy i schowamy się w te krzaki. On: Nie, mamusiu, oni ciebie za to zbiją. Wrócę do ciebie, ale na razie tam pójdę. I poszedł. Nie poszłam za nim, bo nie wolno było matkom wejść na peron. Stałyśmy przy płocie. Dzieci szły jak na skazanie, ze spuszczonymi głowami. Kilkanaścioro. Chłopcy i dziewczynki. 8 i 10-letnie. Wśród nich był 10-letni kuzyn Alosia, Leon Twardecki. Na dworcu był płacz. Matki mówiły: Może po miesiącu wrócą.

Nie wrócili. Dowiedziałam się, że są w Kaliszu u sióstr zakonnych. Powiedział mi to człowiek, który woził tam, od nas z Rogożna, mąkę. Poprosiłam go, żeby mnie zabrał. Na wozie z workami. I pojechałam z nim do Kalisza. Zajechaliśmy pod ten klasztor. Zamiatał tam jakiś Polak. Powiedział: Za późno pani przyjechała, wczoraj wywieźli dzieci. Większe do Austrii, mniejsze do Rzeszy. Nie udało się, wróciłam do domu. (Za jakiś czas dowiedziałam się też, że w Kaliszu tym najmniejszym dzieciom dawali zastrzyki na zanik pamięci. By pamiętali to co jest i będzie, a nie to co było.) Szukałam go dalej. Poszłam w Rogożnie do magistratu do burmistrza i mówię, że chciałabym odzyskać syna. On na to: wynoś się, bo jak ci dam kopniaka, to ze schodów zlecisz. Poszłam do niego później drugi raz z pytaniem o dziecko. Odpowiedział, że jak jeszcze raz do niego przyjdę i o to zapytam pojadę do obozu koncentracyjnego. W pewnym momencie już chcieli mnie tam zabrać, ale uratował mnie sędzia, u którego pracowałam. Powiedział, że nie znajdzie nigdzie lepszej pomocy domowej i zostawili mnie w spokoju. 

O Alosiu nic więcej się nie dowiedziałam. Nie miałam syna. Wstawałam rano do pracy i płakałam. W pracy też. Kładłam się spać i modliłam się, żeby wrócił. Jedyne dziecko. Trudny poród miałam, bo on był duży. 5700 ważył. 3 dni się męczyłam. Jak był malutki chował się bardzo dobrze. Nie chorował. Miał kręcone włosy i wyglądał jak dziewczynka. Gdy bawił się w piaskownicy trzymał ręce z tyłu, żeby się nie ubrudzić. Sąsiedzi mówili: Co to za szlacheckie dziecko?! Czyste. Blondynek. Niebieskie oczy. Dlatego go właśnie wzięli. Piękne dziecko. Wyjątkowa nordycka uroda.

Gdy był mały lubił szukać na Wielkanoc zajączka w koszyczku, który chowałam w ogrodzie. I w ogóle lubił się tym koszyczkiem bawić. Kiedy go zabrali postawiłam go w domu na parapecie. Stał na oknie. Wracałam z pracy i za każdym razem spoglądałam w okno. Patrzyłam, czy ten koszyczek jest. Jeśli Aloś by wrócił, koszyczka na pewno by nie było. Tak jak go postawiłam, tak stał. Minął miesiąc, drugi, trzeci… rok i Alosia nie było.

Śnił mi się po nocach. Że się topi. Że komuś ucieka. Gdyby nie moja mama chyba bym zwariowała. Mama mówiła: – Wróci. Nie martw się, bo jak ty się tak zmarnujesz to gdy on wróci nie będzie miał ani matki, ani ojca. To mi pomagało. Nie traciłam wiary. Żyłam nadzieją. 

W czasie wojny nasz dom spłonął. Zdjęcia Alosia też zostały spalone. Nie miałam syna nawet na zdjęciu.

Wywieziono pana do Niemiec?

A: Tak. Do Berlina do sierocińca, prowadzonego przez organizację „Lebensborn”. Wcześniej, rzeczywiście byłem w Kaliszu, gdzie zmieniono mi nazwisko z Alojzego Twardeckiego na Alfred Hartmann. Przewożono nas potem pociągami z miasta do miasta, w końcu znalazłem się w sierocińcu w Berlinie. Dzieci z tego domu dziecka trafiały do rodzin niemieckich. Do rodzin wyższych oficerów niemieckich albo członków NSDAP. 

W tym domu codziennie rano na apelu wykrzykiwałem swoje nowe nazwisko i uczyłem się, tak jak inni niemieckiego. Śpiewałem „Deutschland, Deutschland über alles” i pieśni Wehrmachtu. Już wtedy do końca nie wiedziałem co się stało z moimi rodzicami. Powiedziano mi tam, że moja matka zmarła podczas porodu, a mojego ojca – oficera SS, zamordowali polscy bandyci. Uwierzyłem w to. 

Dzieci w tym domu były tam bite, ale ja ze względu na swój super nordycki wygląd (1 kategoria z 12 na jakie nas podzielono) lżej. Cięgi nie były tak silne. Jako ładnemu dziecku personel dawał mi często cukierki. 

W tym domu obowiązywała zasada jeden za wszystkich wszyscy za jednego. W mojej sali mieszkał mały Jürgen, który się czasami w nocy moczył. Mieliśmy go pilnować. Jeśli którejś nocy nasikał w łóżko, wszyscy jego koledzy byli bici. Za to „przestępstwo” przysługiwało najmniej sześć razów na gołą pupę. 

Do sierocińca w niedziele przyjeżdżały niemieckie rodziny, które chciały adoptować dziecko i je sobie wybierały. Zacząłem z czasem, tak jak inni, marzyć o swoich nowych rodzicach. Wyobrażać ich sobie przed zaśnięciem. I czekałem aż którejś niedzieli jakaś para mnie do siebie weźmie. Wybrał mnie w końcu w sierocińcu wysoki funkcjonariusz NSDAP. Byłem szczęśliwy, że właśnie mnie. Pewnego dnia opuściłem razem z nim sierociniec i pojechaliśmy do mojego nowego domu w Koblencji.

Jaki to był dom?

A: Duża niemiecka willa. Wchodziłem do tego domu jak do raju. Kiedy przyjechałem był piękny słoneczny dzień. W willi, na schodach, były ustawione białe kwiaty, które pięknie pachniały. Wchodziłem po tych schodach jak do nieba. Wszystko było nowe, ładne, czyste. W tym domu mieszkali moi nowi rodzice. Familia Binderbergerów. I dziadkowie. Na widok dziadka wyprężyłem się i krzyknąłem: Heil Hitler! Dziadek też przyjął wtedy żołnierską postawę i kazał mi się obrócić, po czym powiedział: Będzie z niego dobry żołnierz. Babcia wyglądała na nauczycielkę, miała na imię Adolfina i była miłośniczką Hitlera. Pierwszej nocy w nowym domu poszedłem wieczorem do sypialni rodziców przytulić się do taty, a rano obudziłem się w objęciach mamy. Zapach kobiety, który wtedy poczułem pamiętam do dziś. Takie ciepło. Mleko z miodem. W domu był też pies. Czarny spaniel. Pies meldunkowy, zabrany nam później do wojska. Dostaliśmy list, że zginął za ojczyznę i fuhrera.

Jacy byli pana nowi rodzice?

A: To byli najcudowniejsi rodzice pod słońcem. Traktowali mnie jak swoje dziecko. Kiedyś w Bawarii jeździliśmy z tatą po wsiach i coś sprzedawaliśmy. Ojciec mówił po bawarsku, ja się nie odzywałem. Brali nas natychmiast za syna i ojca. Byliśmy z tego powodu obydwaj szczęśliwi. 

Mama pracowała jako szefowa działu urlopowego Luftwaffe. Ojciec z zawodu był inżynierem. Był dyrektorem w jakiejś instytucji zajmującej się wydobyciem metali szlachetnych. Mama miała w środy czas kawowy, tzn. podwieczorek dla pań i rozmowy o dzieciach, a tata i inni mężczyźni spotykali się w czwartki. Palili fajkę, czy cygara i grali w szachy. 

Lubiłem patrzeć jak ojciec malował obrazy i uczył mnie malować. Czekałem na weekendy, czas kiedy będę z rodzicami w domu, nie w szkole. Ojciec wtedy malował, a mama grała na pianinie. Kiedyś dostałem od taty na gwiazdkę, zrobiony przez niego własnoręcznie, teatrzyk kukiełkowy. 12 kukiełek, wykonanych z gazet. Coś pięknego. Nigdy w życiu nie dostałem piękniejszego prezentu.

Dziadkowie mnie rozpieszczali. Siedziałem na kolanach u dziadka, a on opowiadał mi bajki. Mieliśmy ogromny ogród, w którym dziadek hodował róże. Od rana do wieczora pracował w ogrodzie. Dziadek powtarzał często, że cały ten piękny ogród będzie kiedyś mój. Mówił, że jak po jego śmierci, nie będę dbał o róże to on wstanie z grobu i mnie upomni. 

Wiedzieliśmy wszyscy, że nie jestem ich prawdziwą rodziną, tylko niemiecką sierotą, ale nikt nie robił z tego powodu tajemnicy. Dziadek czasem nawet żartował: Ciebie, to chyba osioł zgubił w galopie. To nie było złośliwe, tylko zabawne. Babcia podrzucała mi smakołyki i ukrywała przed rodziną moje przewinienia. Miała szpiczasty nos i surowy wygląd, ale była ciepłą kobietą. Czułem, że mama bardzo mnie kocha. Codziennie dostawałem buziaka na dobranoc.

Byliśmy prawdziwą rodziną. Niczego mi u nich nie brakowało. Nigdy od nikogo z tej rodziny nie dostałem klapsa. Dzieciństwo w tym domu miałem wspaniałe. Mimo bomb, wojny i strasznej okupacji francuskiej. To czego nigdy z tego czasu nie zapomnę to powrót ojca, który służył w artylerii przeciwlotniczej, do domu. Nie mieliśmy w domu od niego przez jakiś czas wieści i myśleliśmy, że zginął w ostatnich dniach wojny.

W tamtym okresie poszedłem z mamą do wróżki. Mama pojechała tam ze mną na przedmieścia Koblencji. Chciała wiedzieć, czy ojciec żyje. Ta wróżka trzymała jakiś klucz nad zdjęciem ojcem i powiedziała do mamy: Żyje. Wskazała na mnie i mówi: To jest pani syn? To niemożliwe. On ma matkę, ona żyje. Ona go szuka. Mama na mnie spojrzała, wiedzieliśmy, że byłem adoptowany. Wróżka: On wróci do swojej matki. Moja mama była cała w nerwach. Ja: Mama nie denerwuj się, co ona za bzdury opowiada. Ja nie wrócę do żadnej matki. 

Miałem 11 lat, gdy mama zachorowała. To był nowotwór. Chodziłem do niej codziennie po szkole do szpitala. Z najlepszego ucznia w klasie stałem się w tamtym czasie najsłabszym. Mama wiedziała, że jest śmiertelnie chora. Kiedy umierała powiedziała: -Zajmujcie się Alfredem, kochajcie go i dbajcie o niego. Zdążyła jeszcze wcześniej napisać do mojej mamy do Polski list.

Jak to?

A: Mama z Rogożna znalazła mój niemiecki adres.

W jaki sposób?

M: Odszukałam go przez Polską Misję Wojskową. Wiedziałam, że muszę szukać syna pod nazwiskiem Hartmann. Z Austrii wrócił do Rogożna kuzyn syna Leon Twardecki, który powiedział, że jeszcze w Polsce zmieniono im nazwiska z Twardeckiego na Hartmann. Próbowałam odnaleźć syna go przez Czerwony Krzyż, ale udało się dopiero przez Polską Misję Wojskową w Berlinie. Dostałam od nich pismo, że go znaleźli i wróci do Polski. W domu zapanowała radość, że on żyje i oczekiwanie na powrót. Nie wrócił. Polska Misja Wojskowa przysłała pismo, że niemiecka rodzina adopcyjna… nie chce go wydać. Od przedstawicieli misji otrzymałam jednak adres rodziny, która syna adoptowała. I zaczęłam do nich pisać.

A: Mój dziadek te listy niszczył. Nikt w domu o nich nie wiedział. Do czasu. Kiedyś list z Polski odebrał mój ojciec. To było w 1949 roku. Miałem wtedy 11 lat i chodziłem do gimnazjum. Wracałem któregoś dnia ze szkoły, gwiżdżąc taką niemiecką piosenkę ludową „Muss i denn, muss i denn zum Städtele hinaus”. Wszedłem do domu i zobaczyłem moją rodzinę, która wyglądała tak, jakby ktoś umarł. Wszyscy siedzieli razem i płakali. Zdrętwiałem z przerażenia. Oni też. Jedynie dziadek powiedział: Ty jesteś przecież naszym Afredem prawda? Naszym…? O liście z Polski powiedział już mój ojciec. O tym, że otrzymaliśmy list od mojej matki. Nie zrozumiałem go w pierwszej chwili. Zacząłem się śmiać: Tato, mama siedzi przecież tutaj… Ojciec zaczął tłumaczyć, że przyszedł list z Polski i ja podobno jestem Polakiem. Nie nazywam się tak naprawdę Alfred Hartmann, tylko Alojzy Twardecki. I że jestem porwanym polskim dzieckiem… Byłem przekonany, że mój ojciec był Niemcem. Matka też. Nienawidziłem Polaków, bo wierzyłem, że zabili moich rodziców. Wyobraża sobie pani co ja czułem? To był szok. Byłem wściekły. Nie chciałem w to uwierzyć. Ojciec pokazał mi list i zdjęcie mojej matki z Polski. Rozwścieczony je podarłem. I wyrzuciłem z listem do kosza. 

To, chociaż żyliśmy razem dalej i na co dzień nic się nie zmieniło, zburzyło moje spokojne życie w tej rodzinie. Byłem w głębi duszy przerażony. Zacząłem się sobie przyglądać. Sprawdzać, czy ja nie jestem inni niż koledzy. Zacząłem przypominać sobie jakieś rzeczy z dzieciństwa. Chodziłem i zastanawiałem się: Kim ja właściwie jestem? Skąd pochodzę? Gdzie ja się naprawdę urodziłem? Nie byłem niemiecką sierotą? Jak to możliwe?! Przypomniałem sobie, że babcia mówiła kiedyś, że jak przyjechałem do Koblencji mówiłem jakieś słowa w obcym języku i ona mnie nie mogła zrozumieć. Wiedziałem, że coś jest nie do końca w porządku. Nie chciałem jednak wtedy tego dociekać. 

Kochałem swoją mamę i wiadomość, że mam inną matkę, gdzieś w Polsce, która mnie szuka – to w było wtedy dla mnie nie do przyjęcia. Mimo tego, że Misja Wojskowa i IRO, czyli Międzynarodowa Organizacja Repatriacyjna, nie raz podjeżdżała po mnie pod nasz dom. Uciekałem, gdy widziałem pod domem ich samochód i chowałem się w lesie blisko domu. W końcu przestali przyjeżdżać, bo w jednym z procesów norymberskich udowodniono, że nie jest polskim dzieckiem. Jako świadek zeznawał ojca przyjaciel… Strona polska przegrała proces. Władze niemieckie nie uznały mojego polskiego pochodzenia.

Wszyscy w domu oczywiście wiedzieliśmy, że coś jest nie tak, ale tego później nie dociekaliśmy. Kiedy mama zachorowała też o tym nie rozmawialiśmy. Ja sam nic nie chciałem z tym robić. Nie wiedziałem, czy w to wierzyć. Mama w to jednak chyba uwierzyła, bo napisała do mojej matki do Polski list.

Co było w tym liście?

A: Mama pisała, że ja wymagam dużo miłości, że jestem maminsynek, że ładnie śpiewam. Że ona to wszystko pisze, bo wie, że umiera. Znalazłem ten list w archiwum sądu w Warszawie jak już byłem dorosłym człowiekiem. List zatrzymały polskie służby i moja polska mama nigdy go nie dostała.

M: Odbierałam jednak inne listy z Koblencji. Od jego babci. Zaczęłyśmy korespondować od kiedy ona się o mnie dowiedziała. Pisała, że dziadek zrobił błąd, że nie pokazywał im moich listów. Opisywała, że oni byli przekonani, że Aloś to jest niemiecka sierota. Pisała o tym, że on ich kocha i chce być z nimi. W jednym liście opisała mi jak Aloś się dowiedział, że nie jest Niemcem. Jak wrócił ze szkoły i zobaczył ich przerażenie. Opowiedziała mi, że syn po wyrzuceniu listu z Polski z moim zdjęciem, wyjął je z kosza. W nocy. I zabrał do swojego pokoju. Kiedyś przysłała mi nawet jego zdjęcie. Pobiegłam i pokazałam go mojej mamie. Ona na to: Jezu to on! Nasz Aloś! Babcia go rozpoznała. Pisałam też z ojcem Alosia. Nie mogłam go mieć przy sobie, chciałam przynajmniej wiedzieć co się u niego dzieje.
 
Co się działo po śmierci pana niemieckiej matki?

A: Ojciec ożenił się z kuzynką mamy. Z ciocią, do której co roku jeździliśmy na wakacje. Nie podobało mi się to. Byłem dorastającym chłopakiem. Ciocia się szarogęsiła i mi rozkazywała. Nie mogłem znieść nowej kobiety w domu. Dochodziło między nami ciągle do awantur. Ojciec był w tej sytuacji rozdarty. Kiedyś poszedł ze mną nad Ren znów mnie ochrzanić, że on ma już dosyć kłótni w domu. Krzyczeliśmy na siebie. Miałem wtedy 15 lat i zbliżały się wakacje. Ojciec chciał mnie gdzieś wysłać. Myślał o tym, żebym pouczył się angielskiego i pojechał do rodziny do Anglii. Dostałem także zaproszenie do Polski. Polska Misja Wojskowa przekazała nam list z Polski od kobiety, która podawała się za moją matkę. Ojciec wolał, żebym pojechał do Anglii, ale ja wściekły, że znów się kłócimy o ciotkę chciałem mu zrobić na złość i powiedziałem, że pojadę do Polski. Nie chciałem tego tak naprawdę, ale tak powiedziałem. I chociaż już po chwili tego pożałowałem dałem słowo i musiałem go dotrzymać. Kiedy nadszedł dzień wyjazdu do Polski (na miesiąc) ojciec z dziadkiem odwieźli mnie na dworzec. Z rowerem i taką walizką obitą blachą. Na dworcu w Koblencji się pożegnaliśmy. Pojechałem stamtąd do Berlina do Polskiej Misji Wojskowej. Z zaproszeniem do Polski i mapą Berlina. Tydzień czekałem tam na wizę. W końcu z Berlina przyjechałem do Poznania, a stamtąd już z mamą do Rogożna.

I został pan w Polsce na stałe.

A: Tak. Zdecydowałem po miesiącu, że zostaję w Polsce, ale tak naprawdę czułem od początku, że jestem u swojej prawdziwej matki. W domu. Kiedy szliśmy z mamą ulicami miasta do domu zacząłem sobie pewne rzeczy przypominać. Z dzieciństwa. Na przykład mur przy dworcu, po którym chodziły psy SS-manów, kiedy odprowadzały nas matki.

M: Zachował część rzeczy w pamięci. Pierwszego dnia już sprawdziłam, czy cokolwiek z domu pamięta. Gdy był mały lubił lalki. Miał taką lalkę-chłopczyka. Kiedy już wróciło Rogożna i spał położyłam obok niego tę lalkę. Kiedy się obudził spojrzał na nią i powiedział: Czy to nie jest moje?

Jaki był pana pierwszy rok w Rogożnie?

A: To był trudny czas. Jeździłem rowerem z przypiętą flagą NRD. Dzieci na podwórku opluwały mnie i słyszałem ciągle: Ty szwabie naucz się polskiego. Nawet babcia nie chciała ze mną rozmawiać po niemiecku. Mówiła, że w czasie wojny dostała po gębie od jakiegoś SS-mana i obiecała sobie, że w życiu nie powie nic po niemiecku. Dotrzymała słowa! Rozmawiałem z mamą po niemiecku i mama musiała tłumaczyć babci na polski! 

Babcia była uparta. Moja mama też coś takiego w sobie ma. I się po rogozińsku obraża. Dziś też. -Proszę pana ja pana okularów nie potrzebuję! Ja mam swoje! – mówi, gdy ja szukam swoich okularów, chociaż jej nie oskarżam, że założyła moje. Kiedy mówię, że jest dziś gorąco mama odpowiada: To nie moja wina! Mama chce coś usłyszeć, żeby móc się oburzać. Ma takie swoje humory, ale ma 97 lat i ma prawo mieć. Mówi dziś czasem przekornie, gdy wspominamy mój powrót do domu: I po co mi to było? (śmiech). Dziś to mama jest butna.

A jak było na początku?

M: Byłam szczęśliwa, że go znowu mam. Wiedziałam, że to się wszystko musi ułożyć. Jemu na początku było ciężko, buntował się, bo ciągle czegoś w szkole nie rozumiał, ale potem było już normalnie.

A: Zaklimatyzowałem się dość szybko, bo znalazłem w Polsce to, czego brakowało mi w domu w Niemczech. Odnalazłem w polskiej mamie swoją mamę niemiecką. Jak się potem okazało obie wiele łączyło. Nosiły to samo imię. Obie były po szkole handlowej. I urodziły się w tym samym roku.

M: Z czasem nauczył się języka, zdał maturę, a potem na studia do Warszawy. Pierwsze miesiące jak był w akademiku pisał do mnie w listach: Mamusiu ja tak tęsknię za tobą… Denerwował się tylko, jak ja zwracałam się do niego Aloś.

Wolał pan imię Alfred?

A: Nie, lubię Alojzego. Wolałem jednak jak wszyscy zwracali się do mnie Alek, nie Aloś. Nie miałem z tym problemu, że z Alfreda stałem się znów Alojzym.

Alfredem nazwał pan wiele lat później swojego syna.

A: Tak. Na pamiątkę swojego szczęśliwego dzieciństwa w niemieckiej rodzinie.

Utrzymywał pan z nią kontakt?

A: Ze wszystkimi poza dziadkiem. Dziadek zmarł na wieść o tym, że nie wracam do Niemiec. Kiedy przyszedł do domu w Koblencji list, w którym napisałem, że zostaję w Polsce, dostał wylewu i po 24 godzinach umarł. Nie wiedziałem, że to będzie aż taki cios. Z babcią byłem w kontakcie. Pisały też dalej do siebie z mamą.

A ojciec?

A: Z ojcem też miałem kontakt. Zrozumiał, że odnalazłem w Polsce swoją matkę i chcę tu zostać. Przyjechał kiedyś do nas do Rogożna, gdy byłem studentem. Miałem się wtedy żenić, przyjechał ze mną o tym porozmawiać. Kiedy zobaczył moją mamę powiedział, że gdyby ją poznał wcześniej na pewno postarałby się, by byli razem. Był mamą totalnie zauroczony. Mówił: Wiesz jakby to było ładnie? Bylibyśmy rodziną. Żartowaliśmy, że to byłby najlepszy koniec mojej historii. Prawdziwy happy end. Jak w hollywoodzkim filmie.

 

Alojzy Twardecki – (ur. 1938 r. ) – ukończył prawo i handel zagraniczny, pracował jako tłumacz, dziennikarz w PAP-ie, wykładowca jęz. niemieckiego. Autor książki „Szkoła janczarów”, w której opisał swoje wspomnienia z dzieciństwa. Był jednym z 200 tysięcy polskich dzieci wywiezionych do Niemiec i poddanych germanizacji w jednym z ośrodków organizacji „Lebensborn”. Dziś na emeryturze. Ojciec trójki dzieci, dziadek sześciorga wnucząt. Żonaty. 71 lat.

Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dowiedz się więcej

Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.

Zamknij