Łyżka miodu

Tekst ukazał się w Gazecie Wyborczej (30.09.2006) w dodatku Wysokie Obcasy

Przedruk tekstu ukazał się w tygodniku ANGORA (15.10.2006)

 – rozmowa ze 102-letnią Władysławą Słomczyńską

 

Przeżyłam trzy wojny i to było straszne, ale tak poważnie
bałam się zawsze w czasie burzy i grzmotów.

 

 

Czy spełniały się pani w życiu marzenia?

Ja nie miałam marzeń. O niczym nie marzyłam. Po prostu nie były ważne.

A co jest w życiu ważne?

Wiara.

Jeden mężczyzna w pani wieku powiedział mi, że najważniejszy jest spokój sumienia…

No i słusznie. To też.

Co jeszcze jest ważne?

Nadzieja i miłość. Ale najważniejsza jest wiara, jak będzie pani wierzyć wszystko się pani uda.

Czy dbała pani zawsze o swoje zdrowie?

Czy dbałam? Jak mi coś dolegało, jak byłam młoda, chodziłam do znachora.

A w jaki sposób ten człowiek pani pomagał?

Jak dostawałam karę od męża, a dostawałam codziennie, znachor dawał mi różne ziółka.

Karę? Od męża?

Tak. Miałam męża kata i mordercę, ale nie mówmy o tym. Nie chcę tego wspominać.

Dziś kobietom żyje się lepiej…

Oczywiście! Mamy przecież swoje prawa.

Ziółka zaparza pani do dziś, tak mówi pani rodzina…
 
Tak.

Jakie to zioła?

Liście bobkowe – na oparzenia, krwawnik – na bóle krzyża… A z innych rzeczy to na przykład pokrzywki na upławy.

A jakie jest najlepsze, typowo domowe, lekarstwo?

Zsiadłe mleko.

Na co?

Na gorączkę.

Zimne? Takie z lodówki?

No przecież nie ciepłe!

Podobno cebula to wspaniały lek.

Tak, ale nie na wszystko.

A co jest najlepsze na wszystko?

Miód. Tylko taki naturalny, od pszczelarza. Niech pani je łyżeczkę miodu na czczo albo na noc i będzie pani żyła tyle lat co ja.

A teraz czym pani najchętniej się leczy?

Teraz? Teraz to ja się, kochana, leczę nadzieją…

Kiedy i czego najbardziej bała się pani w życiu?

Ja się rzadko bałam. Przeżyłam trzy wojny i to było straszne, ale tak poważnie bałam się zawsze w czasie burzy i grzmotów. Bałam się wtedy Boga. I teraz też się boję. Bałam się też o swoje dzieci. Opowiem coś Pani.
W czasie wojny brali na roboty do Niemiec. Sołtys zapisywał kto musi iść. Raz wystawił mojego trzynastoletniego dzieciaka. A dzieciak był chory na grypę. Leżał w gorączce. Kazali mu się stawić w Żyrardowie, od nas było tam 6 km. Nie zaszedłby tam. Był chory więc wypisałam w niemieckim języku, u takiego tam urzędnika, że on jest chory. Wzięłam to pismo, włożyłam w kopertę i zaniosłam.

Jak weszłam do Kina Słońce, tam się miał stawić syn, dałam to naszemu wójtowi do przeczytania. A ten przeczytał i jak mnie z kolana jeb. W brzuch i potem w głowę. Ja klap – upadłam na twarz na beton… Ach mówię Pani, że zemsta na tych sołtysów i wójtów… Wtedy w Żyrardowie patrzyli na to wszystko takie Niemcoki. Po paru minutach podniosłam się, a jeden z nich kiwnął na mnie. Podeszłam do niego, a on mówi tak: „I potrzeba Ci tego? Trzeba było przyprowadzić dzieciaka. A tak teraz musimy cię spalić. Idź do domu i co masz cennego to sobie wynieś gdzieś. My zaraz pojedziemy tam do Ciebie i spalimy Cię.”
Poleciałam te sześć kilometrów biegiem do domu. Wyniosłam poduszki i pierzynkę. Mój chłop założył konia do wozu, wzięłam dzieciaka na wóz i pojechałam. Ujechałam kilometr drogi i dzieciak mówi: „Mamunia już się pali u nas”. I spalili dom. I koniec.

Gdzie pani potem mieszkała?

U sąsiadów. Przyjęli mnie. Prawie obcy ludzie, ale przyjęli. Wojna to nieszczęście.

A w jakich momentach, w ciągu tych ponad stu lat, była pani szczęśliwa?

Teraz jestem szczęśliwa. Wcześniej miałam ciężkie życie. Teraz mi dobrze. Siedzę sobie tu u wnuczki. Ludzie przychodzą mnie oglądać. Schodzą się z okolicy. I szanują mnie ze względu na ten mój wiek.

Przychodzą panią obejrzeć? Jak pomnik?

Tak.

I co pani na to?

Nic, śmieję się…

Pytają panią o coś?

Czasem przychodzą żeby się poradzić. Wszystkim zresztą daję dobrą radę. Ostatnio kobitka, co mi mleko przynosi, pościerała sobie łokieć. To jej doradziłam i wykurowała się.

Co jej pani doradziła?

Okład z octu i soli. Kazałam przykładać, masować i już ma zdrowy.

Czy rodziła pani swoje dzieci w domu?

No, a jak?! Zwoływałam tylko takie stare kobieciny do siebie i tyle. A nacierpiałam się, ciężkie porody miałam. Czasem i trzy dni cierpiałam. Ach… jakie to czasy były. Ciężko było kobietom na wsi.

Teraz woli pani wieś, czy miasto?
 
Mnie i tu dobrze i tu. Wszędzie są dobrzy ludzie i źli.

A jakie czasy życia w Polsce najlepiej pani wspomina?

Teraz są dobre czasy, kochana. Naprawdę dobre, tylko brakuje miłości. Czasy są w ogóle dużo lepsze niż kiedyś, tylko ludzie nie potrafią tego uszanować. Bardzo dobre mamy czasy. Pani jest w spódnicy?

Tak…

To dobrze.

Dlaczego pani pyta?

Tak sobie. Pomyślałam o modzie.

Pani zawsze nosiła spódnice?

Tak, pilnuję się starej zasady, żeby niewiasty w spódnicach chodziły. Takich zwyczajnych, nie z jakimś rozporem. Bo to wygląda jakby takiej pies spódnicę oberwał. Jak patrzę na te obcisłe spodnie to… Ech, kochana… Nie należy świecić gołym ciałem. Zresztą, ciało… Ciało może Pani ktoś zabrać. Ba! Życie może Pani ktoś zabrać, ale duszy nikt Pani nie zabierze.

Co trzeba robić żeby tak długo żyć?

Trzeba dużo pracować. I modlić się. Wierzyć. I trzeba mieć nadzieję, bo to daje siłę.
No tak, ale o nadziei już mówiłam. Nie będę się przecież powtarzać.

Pani dużo pracowała?

Tak. I pracę lubiłam. Młoda dziewczyno – pamiętaj, pracę trzeba zawsze szanować. Rozmaite rzeczy człowiek musi robić w życiu, ale każdą pracę trzeba szanować. Życzę Pani zadowolenia z życia. Niech Pani żyje w zgodzie z ludźmi i będzie dobrze. Pani nie jest zamężna?

Nie.

Takie panieńskie życie to chyba jest świetne?

Rozmawiała Anna Kamińska

 

Władysława Słomczyńska urodziła się w 1904 roku. Całe życie mieszkała na wsi. Pracowała na roli, zajmowała się także handlem. Wychowała sześcioro dzieci, urodziła dwanaścioro. Powiedziała mi: „Pani tego nie zrozumie, pani jest młoda. Teraz ma się przecież dzieci na żądanie”. Najstarsza córka Pani Władysławy ma 83 lata, syn 75 lat. Jest babcią dwanaściorga wnucząt, a prababcią dwadzieściorga dwojga. O liczbie praprawnuków mówi: „Już nie wiem ile, bo to jest porozrzucane po świecie”.
Pani Władysława żywi się potrawami tradycyjnej polskiej kuchni. Tuż po naszej rozmowie zjadła talerz smażonych placków ziemniaczanych. Od lat leczy się sama, leczy też, domowymi sposobami, swoich bliskich. Mieszka w Żabiej Woli.

Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dowiedz się więcej

Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.

Zamknij