Love story

Tekst ukazał się w Wysokich Obcasach 31.01.2009

 – rozmowa z Wiesławą Śmiechowską

 

Pamięta pani pierwszy pocałunek z mężem?

Oczywiście. Pocałowaliśmy się pierwszy raz kiedy braliśmy ślub. Krótko. Nie było namiętnie.

Przy świadkach.

Tak. Urzędnik stanu cywilnego, który przyjechał do więzienia dać nam ślub, był całą ceremonią przestraszony. Próbował powiedzieć nam coś miłego, ale mu nie wyszło. Wygłosił taką formułkę, coś w rodzaju: Kochani obywatele połączyliście się węzłem małżeńskim, a teraz powiększajcie rodzinę… To w tamtej sytuacji było idiotyczne.

Kto jeszcze był na ślubie?

Kiedy po wyjściu z celi weszłam do pokoju administracyjnego był w nim naczelnik więzienia z jakimś pismem w garści, urzędnik stanu cywilnego, mój przyszły teść, no i mąż.

Zobaczyła pani wtedy męża po raz pierwszy w życiu. 

Nie, drugi. Przed ślubem pozwolono nam na widzenie. To właśnie wtedy pierwszy raz się zobaczyliśmy. Usiadłam na ławce, obok mnie mój narzeczony, a naprzeciwko nas strażniczka. Tak to wyglądało. Zapytał się mnie, czy nie pobralibyśmy się jak najszybciej.

W jakiej atmosferze odbył się ślub?

Bez Mendelsohna. Przy dużym stole. Zostały przy nim ustawione dla nas dwa krzesła, a naprzeciwko usiadł urzędnik, naczelnik więzienia na środku pokoju. Teść stał obok. Miał na sobie futro i po podpisaniu protokołu spod tego futra wyciągnął niespodziewanie pęk tulipanów. Powiedział do naczelnika: -Pan pozwoli, że wręczę mojej synowej kwiaty. I wróciłam do celi z tulipanami. To było coś niezwykłego te kwiaty w więzieniu. Oprócz tego dostałam od męża paczkę. Strażniczki pozwoliły mi zaprosić parę więźniarek. Na stole położyłyśmy czyste prześcieradło w charakterze obrusa i wyjęłam słodycze, schab pieczony i zrobiłyśmy przyjęcie. Była taka mała uczta weselna.

Jak pani była ubrana?

Jedna z więźniarek, która pracowała w magazynie, przekazała mi na tę okazję nowy mundurek. Nosiłyśmy na co dzień w więzieniu w Grudziądzu taki drelichowy garnitur. To był taki kostium: drelichowa bluza, prosta spódnica i na to prosty, szary żakiecik. To było nawet w miarę estetyczne. Dostałam na ślub nowy kostium, do tego była też surówka, czyli więzienna koszula. Miałam też małą, niebieską kokardkę, zrobioną z takiego materiału z którego robi się ramiączka do biustonosza. Na nogach białe podkolanówki i tzw. klumpy, czyli drewniaki. W takim eleganckim stroju przyszłam do pokoju administracyjnego. Pan naczelnik też był przerażony tym anturażem.

Nie mogliście z narzeczonym poczekać ze ślubem do czasu, kiedy pani wyjdzie z więzienia?

Nie. Już i tak długo czekaliśmy. Ślub odbył się w 1953 roku, a my się zaręczyliśmy w 1947.

A kiedy się poznaliście?

Też w 1947. W Warszawie. W więzieniu na Rakowieckiej. Siedzieliśmy w sąsiednich celach. Jerzy z podejrzeniem o szpiegostwo. Za przerzucenie do Szwecji Stefana Korbońskiego, ostatniego delegata rządu podziemnego na kraj. Uznali, że skoro Jerzy miał możliwości przerzucenia Korbońskiego to jest szpiegiem. Nie był, tylko pracował w porcie w Gdyni jako makler. Obsługiwał szwedzkie statki, znał kapitanów i na jednym ulokował Korbońskiego. Ja znalazłam się w więzieniu, bo jestem córką Antoniego Pajdaka, jednego z ministrów rządu podziemnego, osadzonego w Moskwie na Łubiance. Zabiegałam z matką o powrót ojca do Polski. Nasze sprawy były zupełnie różne. Jerzy miał siódemkę, artykuł za szpiegostwo, więc groziła mu czapa. Ja nie miałam takich oskarżeń. To były nieporównywalne sprawy.

Kiedy Jerzy opowiedział pani o sobie?

Nie od razu. Nie nawiązaliśmy od razu kontaktu na zasadzie pełnego zaufania, zresztą… Zacznijmy od jajka. Od początku. Ja najpierw to w ogóle musiałam nauczyć go Morse`a. Uczyłam go alfabetu literka po literce. Stukaliśmy literki w ścianę. On miał łóżko przy ścianie i ja też. Załapał alfabet bardzo szybko.

Skąd pani znała Morse`a?

Nauczyła mnie w celi pewna kobieta. Nie siedziałam wtedy jeszcze z Jerzym przez ścianę, tylko piętro niżej. Chwyciłam szybko. Potem, gdy trafiłam do innej celi, dowiedziałam się, że ta pani była kapusiem. Jak się potem okazało bardzo znanym. Była przesympatyczna… Ludzie rozmawiali ze sobą na Rakowieckiej Morse`m. Przez kaloryfer albo  po rurach szedł dźwięk, czy przez ścianę. Więzień w śledztwie nie miał żadnych praw. Zero komunikacji ze światem zewnętrznym. Zero gazet, listów, spacerów. Paczka od rodziny raz na dwa miesiące. Cele ciasne. Były szerokości na wyciągnięcie rąk, a siedział nas tam 5. Jedzenie tragiczne. Jakaś zgniła brukiew albo makarony nadgryzione przez myszy. Mój pies nie wziąłby dziś tego do pyska. 

Gdy ja już umiałam Morse`a i próbowałam porozumieć się przez ścianę z kobietami z jednej strony nikt się nie odezwał. Z drugiej odezwał się Jerzy. Gdy poznał alfabet zaczęliśmy rozmowy. Oczywiście dyskretne. W nocy. Gdy strażnicy byli zajęci. Z czasem nabraliśmy takiej szalonej wprawy w Morsie, że zaczęliśmy opowiadać sobie książki. Okazało się, że oboje uwielbiamy opowieść o Tristianie i Izoldzie. Cytowaliśmy całe fragmenty. Zaczęliśmy też obydwoje opowiadać o sobie. Kiedy okazało się się, że mamy wspólnych znajomych w Krakowie, a właściwie znajomych, znajomych to otworzyliśmy się już do końca. Jerzy powiedział mi dlaczego siedzi. Ja powiedziałam, że jestem córką Antoniego Pajdaka (to Jerzy już wiedział kim jestem). Z czasem, powolutku, powolutku zbliżaliśmy się do siebie. Byliśmy sobie potrzebni. Jerzy był w bardzo złym stanie psychicznym. Ciążyła na nim siódemka. Niczego dobrego nie oczekiwał. Był w takiej matni. Ciągnęłam go za uszy, bo popadał w depresję. Moja sytuacja nie była trudna. Nie miałam ciężkich zarzutów. Nie byłam tłamszona, bita itd. Pisałam tylko bez przerwy życiorysy. Wiedziałam, że muszę mu pomóc, choćby rozmową. Wspieraliśmy się zresztą nawzajem. Siedząc w celach widzieliśmy współtowarzyszy jak byli bici. Słychać było po nocach krzyki bitych ludzi. Wołających o pomoc. Wiedzieliśmy też o rozstrzeliwaniach. Jak się rano słyszało takie pyk, pyk, pyk – jechał wózek konny to wiedzieliśmy, że wywożą ciała ludzi rozstrzelanych. To był koszmar. To był okres głębokiego stalinizmu.

Ja siedziałam z Ukrainką, którą zamykano na mrozie w stójce albo polewali zimną wodą. Miała potworne śledztwo. Ta Ukrainka miała na sobie ubrania, które się rozlatywały. Kiedyś Jerzy podarował jej koszulę, którą dostał w paczce od swojego ojca. Mieliśmy obok ściany obydwoje okno. Kiedy Jerzy dostał dwie nowe koszule, a ja powiedziałam mu o tym, że Ukrainka nie ma w czym chodzić postanowił jedną z tych koszul jej odstąpić. Umówiliśmy się, że sobie tę koszulę podamy przez okno. Dzielił nas kawałek ściany. Na wprost okna mieliśmy koguta, czyli strażnika. Kiedy się odwrócił Jerzy zwinął koszulę w kłębek, hop i ja złapałam. Nikt nie zauważył, udało się. Robiliśmy z Jerzym różne sztuczki. Nasze łóżka były przyczepione do podłogi śrubą, która przebijała ścianę. Gdy Jerzy wykręcił śrubę można było przeciągnąć sznurek z jednej celi do drugiej. Przeciągnęliśmy i przymocowywaliśmy jego koniec np. ja do palca u nogi. Kiedy ja chciałam porozmawiać pociągałam za sznurek i odwrotnie. Budziliśmy się w ten sposób w nocy i zaczynaliśmy rozmowę.    

Stukanie w ścianę nikomu w celi nie przeszkadzało?

To było delikatne, ściany były cienkie. Przeszkadzało tylko strażnikom. Zaczęli nas podejrzewać, że za długo siedzimy przy tej ścianie. Spali pod celą. Musieliśmy uważać.

Kostki panią nie bolały?

Od uderzania w ścianę? Nie… Nie wystukiwaliśmy zresztą wszystkich liter. Operowaliśmy skrótami. Np. Zamiast wystukać: -Kochanie, wystukiwaliśmy –Koch… i wiadomo było o co chodzi. Taki opanowaliśmy system. Rozmawialiśmy tym Morse`m też w inny sposób. Proszę sobie wyobrazić, że na Rakowieckiej zdarzyło się tak, że wylądowaliśmy w pewnym momencie w piwnicach, w celach naprzeciw siebie. Dokładnie vis a vis. Drzwi były w naszych celach zbudowane z płyt pancernych przylegających do siebie, ale nie tak całkowicie. Naprzeciw drzwi były z kolei okna. Prześwit światła był więc w tych szparach w drzwiach. Wąziutka smuga światła. W drzwiach był też wizjer. Mój Jerzy wymyślił, żebyśmy rozmawiali Morsem przez wizjer. Jeden palec to była kropka, dwa palce kreska. Kiedyś Jerzy trafił strażnika w oko. Musieliśmy zmienić komunikację. Wymyśliliśmy więc cienie na tej smudze światła. Rozmawialiśmy, bo byliśmy sobie potrzebni. By się wspierać. Człowiek potrzebował drugiego człowieka. W celi nie mogła być pani nikogo pewna. Tam się nie mówiło o swoich sprawach. Nie było takiego zwyczaju i rozmowy: Za co? Z czasem z Jerzym zaczęły nas łączyć głębsze uczucia.
 
Kiedy się oświadczył?

Po kilku miesiącach. To nie były typowe oświadczyny. Domyślaliśmy się, że ja wyjdę pierwsza. Zapytał mnie pewnego razu, czy jeśli zdejmą mu siódemkę i przeżyje to czy ja byłabym skłonna się z nim zaręczyć i jak wyjdę z więzienia, na niego poczekać. Odpowiedziałam: Oczywiście. Poczekam na ciebie. Zobowiązałam się.

Nie bała się pani przywiązywać do kogoś z siódemką?


Zdawałam sobie z tego sprawę, ale nie było wyjścia. Nie mogłam powiedzieć: -Nie. Darzyłam go uczuciem. Mieliśmy nadzieję, że uda mu się wyjść z tej beznadziejnej sytuacji. To nasze więzienne love story skończyło się szczęśliwie: ja wyszłam wcześniej, moje śledztwo zostało umorzone, a jemu zdjęto siódemkę.

Co pani robiła po wyjściu na wolność?

Pierwszą rzecz jaką zrobiłam to poszłam do ojca Jerzego. Znałam jego adres, obiecałam mu, że pójdę do niego do domu. Mój przyszły teść był w szoku. Przychodzi do niego – kobieta – i mówi co się dzieje z jego synem. Jakby przyszedł mężczyzna współwięzień to zrozumiałe… ale dziewczyna? Do tego powiedziałam od razu, że jesteśmy zaręczeni. Nawiązała się między nami nić sympatii. Poprosiłam oczywiście o zdjęcia Jerzego. Przystojny… Kiedy Jerzemu zdjęto siódemkę i mógł otrzymywać listy pisaliśmy je wspólnie tzn. pół listu do Jerzego pisał ojciec, pół ja albo jeden list ojciec, jeden ja. Nie mógł ich otrzymywać w niewiadomo jakiej ilości. Jerzy dostał w końcu wyrok 6 lat więzienia za umożliwienie ucieczki. W porównaniu z siódemką to było nic. Po wyjściu wróciłam na uczelnię. Studiowałam stomatologię. Uzupełniałam studia, zaliczałam zaległe egzaminy. Zamieszkałam u przyjaciół. 

Kiedy po raz kolejny trafiła pani do więzienia?

W 1950. Na wolności nie ustawałam w staraniach o powrót ojca do kraju. Odwiedzałam wszystkie możliwe instytucje. Kto miał zresztą to robić jak nie ja? Moja matka nie żyła. W 1947 roku została aresztowana w Krakowie. 2 dni przede mną. Zginęła tragicznie. Wyskoczyła z 4 piętra z aresztu. Nie wiadomo, czy zrobiła to sama, czy jej pomogli. Wszystkim w sprawie ojca mogłam zająć się ja, byłam jedynaczką. W pewnym momencie uznano, że przeszkadzam. Byłam inwigilowana, czułam, że nie będzie dobrze. Aresztowano mnie. Pamiętam, że pułkownik Różański, kiedy mnie natychmiast do niego zaprowadzono, zapytał, czy to prawda, że ja, córka socjalisty, zaręczyłam się z Jerzym, tym bandytą -narodowcem? Nie mógł w to uwierzyć. Ja odpowiedziałam: -Tak, to prawda. On na to jak to możliwe? Ja – możliwe. Jestem zaręczona. W areszcie na Koszykowej pół roku siedziałam w piwnicach. Popsuł mi się tam strasznie wzrok.

A kontakt z narzeczonym?

Urwał się. Po pół roku na Koszykowej zbuntowałam się i odmówiłam jedzenia. Chciałam wreszcie swojej sprawy, widzenia, korespondencji, spacerów. Zaryzykowałam. Udało się. Dostałam sprawę i przewieźli mnie z tej ciemnicy na Pragę na Ratuszową. Tam miałam jeszcze przed sprawą spacery, choć warunki tam były tak samo złe. Cele były ciasne. To były stare carskie koszary przerobione na cele. Mało więźniarek politycznych, większość pospolitych. Trzymano nas, politycznych, osobno. Mogłyśmy przecież zdemoralizować te więźniarki pospolite. Tam po paru miesiącach miałam sprawę i dostałam 6 lat. Powiedziałam wtedy Różańskiemu: -Wszystko mi jedno. Jesteście bandytami w polskich mundurach. Kolejną głodówką wymusiłam możliwość napisania jednego listu do ojca. Poszedł na adres Łubianki. Proszę sobie wyobrazić, że ten jedyny list dotarł do ojca! Tylko nie do Moskwy, tylko już na Syberię. Bo ojciec wylądował na bezpowrotnym zesłaniu na Syberii. Gdyby nie śmierć Stalina ojciec by do kraju nie wrócił. A tak po 10 latach wrócił, stąd wiem, że list dotarł.
 
Kiedy nawiązała pani z powrotem kontakt z Jerzym?

Z więzienia na Pradze wysłali mnie do Grudziądza. Gdy byłam już po sprawie mogłam pisać listy. Wysyłałam do ojca Jerzego. Do narzeczonego – więźnia, nie mogłam. Jerzy był wtedy w więzieniu w Rawiczu. Znowu robiliśmy z teściem skrzynkę. Teść pisał pół listu do syna i przepisywał w tym liście pół mojego listu. W sumie przez trzy lata ojciec Jerzego między nami łącznikował. Na szczęście miał tak jak my romantyczną naturę. Ja byłam w tych listach „Małą”, Jerzy „Ju”. Tak było łatwiej powiedzieć Morse`m i tak potem pozostało w listach. W Grudziądzu pracowałam najpierw jako pielęgniarka w żłobku. Potworna praca od 5.00-23.00. Nie dojadałam. W pewnym momencie zauważyłam, że robi mi się często słabo. Znów zaprotestowałam: powiedziałam, że nie jestem tu, żeby się wykończyć, tylko odsiedzieć wyrok. Spałam w maleńkiej celi piwnicznej tak ciasnej, że nie można było wyciągnąć nóg, więc spałyśmy z podkulonymi. Tragedia. Po tym proteście przerzucono mnie do celi lekarskiej. Zaczęłam pracować w gabinecie stomatologicznym. Cela w porównaniu z poprzednią była luksusowa. Jerzy siedział w tym czasie w Strzelcach Opolskich. Pracował i dostał tam szansę, by skrócić pobyt w więzieniu. Jeśli się wyrabiało ponad normę liczono tam jeden dzień za dwa dni. Wyszedł trochę wcześniej. Na początku 1953. Przyjechał do mnie od razu do Grudziądza i zapytał, czy byśmy nie wzięli szybko ślubu. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że mnie obejmie amnestia i też niedługo wyjdę. Ślub odbył się 9 kwietnia, a już na początku maja byłam wolna.

Pamięta pani dzień kiedy wyszła?

Tak. Zwolniono mnie po południu. Poszłam na dworzec i okazało się, że mam pociąg do Warszawy dopiero następnego dnia rano. Usiadłam więc na dworcu i czekałam. Obok mnie siedziała jakaś kobieta. Zapytała w pewnym momencie na co ja czekam. Zaprosiła mnie do siebie na noc. Tacy byli kiedyś ludzie. Przespałam się u niej i rano wsiadłam w pociąg do Warszawy. Poszłam prościutko do męża.      
 
Do człowieka, którego pani nie do końca znała…

Znaliśmy się jak łyse konie! Wszystko wiedzieliśmy o sobie. Oboje byliśmy oczytani i to w naszych rozmowach wychodziło, gdy opowiadaliśmy sobie książki. Widzieliśmy się zresztą też. Na zdjęciach. Ja jego na fotografii, którą pokazał mi jego ojciec. On widział mnie na zdjęciu, które wysłałam mu w jednym z listów.

No tak, ale wielu rzeczy o pani nie wiedział i vice versa. Chociażby… sposób mówienia. Znał pani głos?

Znał. Ściany były cienkie, a ja często śpiewałam. Dziewczyny mnie prosiły, współwięźniarki: -Zaśpiewaj nam coś… Śpiewałam, znał mój głos.

Tak, ale człowieka poznaje się też w działaniu. Takim na co dzień. Kupowała pani kota w worku.

Nie. Wiedziałam jak on działa. Gdy wyszedł więzienia zaopiekował się mną. Role się zmieniły. Kiedyś ja byłam dla niego „pielęgniarką”, teraz on dla mnie. Przejął błyskawicznie inicjatywę. Zaproponował: -Słuchaj, weźmiemy teraz ślub? Wiesiu, czy się zgadzasz? Zobaczyłam w nim mężczyznę, który potrafi działać. Poza tym… wie pani – zaufaliśmy sobie całkowicie w więzieniu. Zbudowaliśmy zaufanie, potem w małżeństwie nie było z tym kłopotów. Byliśmy od początku ze sobą szczerzy, chociaż mogliśmy sobie różne rzeczy powymyślać np. ja, że wyglądam jak Lolobrigida. Znaliśmy się, musieliśmy się tylko poznać od strony fizycznej. Mój mąż był przystojnym mężczyzną, ja nie byłam brzydka. Nie mieliśmy z tym poznawaniem się od strony fizycznej żadnych problemów. Gorzej jak się ludzie tylko od strony fizycznej poznają. To tylko dziś jest takie przekonanie, że musi być zauroczenie fizyczne. Nie musi. Pewnie, było ryzyko… Brałam pod uwagę, że jeśli się sobie nie spodobamy to się rozstaniemy. Dzięki Bogu rozwodu nie było. W życiu warto czasem skoczyć na głęboką wodę. Życzę każdemu takiego małżeństwa.

Jakie było?

Rozumieliśmy się bez słów. Kupował mi mnóstwo kwiatów. Wiedział, że lubię. Zjeździliśmy całą Europę. Wędrowaliśmy ile się dało. Podróżowaliśmy samochodem z namiotem, obciążeni pakunkami z jedzeniem. Mieszkaliśmy w Warszawie. Ja pracowałam w Akademii Medycznej, mąż w PAX-ie. Bezpieka ciągle do 1989 r. nas męczyła, ale małżeństwo było udane. Kłóciliśmy się tylko czasem o dziecko. Mąż był tolerancyjny, ja mniej. To chyba jedyna rzecz, która nas różniła. Poza tym nadawaliśmy do śmierci męża na tych samych falach. Mieliśmy 55 lat wspaniałego życia razem.  

Wiesława Śmiechowska -86 lat. Krakowianka. W czasie wojny działała w konspiracji. Jej ojciec Antonii Pajdak był ministrem rządu podziemnego. Lata 1947-49 i 1950-53 spędziła w stalinowskim więzieniu, gdzie poznała swojego przyszłego męża Jerzego Śmiechowskiego. Dziś mieszka w Warszawie.

Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dowiedz się więcej

Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.

Zamknij