– rozmowa z Magdaleną Zarzycką-Redwan
Jeździ pani dzisiaj na zamek?
Mam tam nawet wolny wstęp. Mówię obsłudze: Na zamku urodzona i wchodzę za darmo.
Jak tam jest?
Zamek jest piękny. Jest położony na wzniesieniu. W środku znajdują się przestronne galerie z portretami na ścianach. Kiedyś zwiedzałam go razem z kobietami, które siedziały w urządzonym w nim po wojnie stalinowskim więzieniu. Opowiadały o ciemnych celach, po których biegały szczury. O tym jak spały jedna obok drugiej na siennikach. O tym, jak na przesłuchaniach były bite. Na tym spacerze po zamku był też jeden mężczyzna, który pamięta, że jako dziecko bawiłam się w jakimś kącie zamku. Obserwował mnie z okna na zamkowej baszcie. Mówił, że na baszcie było najgorzej. Wilgotno, nie było pryczy, a na podłodze leżały nie sienniki, tylko słomiany kurz. Wydawało mi się wtedy, że ci ludzie przesadzają, przecież ten zamek jest taki piękny… Nie do końca im wierzyłam. Nie tylko, ze względu na to, że to miejsce jest dziś urocze. To jest tak, jakby pani słuchała opowieści o tym, jak było w piekle. Trudno w to uwierzyć.
A w to, że się w zamku przyszło na świat?
To wiedziałam od zawsze. Kiedy tata wyszedł z więzienia i zabrał mnie do domu bez przerwy powtarzał: Pamiętaj, że urodziłaś się w więzieniu na Zamku Lubelskim. Twoi rodzice byli więźniami politycznymi. Mama zmarła chwilę po tym, jak cię urodziła. Nie, on tak nie mówił. Przepraszam. To mi tylko raz wyjaśnił, potem powtarzał: Mamę zamordowali. Tłumaczył mi też, że siedział w więzieniu na zamku, a potem w innych, dlatego po śmierci mamy nie mógł mnie zabrać.
W końcu panią zabrał. Kiedy?
Wziął mnie z domu dziecka, kiedy miałam 8 lat. Mieszkałam wtedy w Klemensowie. To był mój drugi sierociniec, wcześniej byłam w domu dziecka w Łabuniach, gdzie w wieku 2 lat trafiłam prosto z zamku. Po półtora roku przeniesiono mnie do Klemensowa. To był duży dom dziecka, prowadzony przez siostry zakonne. Na zewnątrz park. W środku bawialnia i sala, w której siostra sypiała za parawanikiem. W Klemensowie na określoną godzinę się jadło, sikało i robiło kupę. Taki był rygor. Pamiętam, że wszyscy baliśmy się jednej siostry. Takiej, która nawet w lecie chodziła w ciężkich butach. Nie zapomnę jej zawiniętej sutanny, wystającej spod niej halki, czarnych rajstop i… tego kopa. Z tą siostrą przez te buty było najgorzej. Inne zakładały czasami sandały. Patrzyliśmy zawsze z innymi dziećmi, czy siostry mają sandały, czy buty sznurowane. Najlepsze były sandały. Można było wtedy trochę porozrabiać.
Kiedyś w Klemensowie zostałam wybrana, żeby zagrać Jezuska w żłobku w kościele. Zostałam ładnie uczesana, miałam na sobie specjalnie uszytą sukieneczkę. Czułam się wyjątkowo, chociaż to nie była duża rola. Miałam punktualnie o 24.00 w określony sposób podnieść do góry ręce. Nie wytrzymałam do tej godziny. Zasnęłam. Zostałam wtedy tak zbita… Tego już niech mi pani nie każe opowiadać.
Nie każę. Wiedziała pani, że tata kiedyś po panią przyjedzie?
Wiedziałam tylko, że mam ojca. Przysyłał mi co jakiś czas paczki ze słodyczami. Zdawałam sobie sprawę, że jest jakiś tata, ale kto on jest to nie miałam pojęcia. Nigdy go przecież nie widziałam. Kiedy przychodziły słodycze miałam w domu dziecka takie specjalne zadanie. Podchodziłam do każdego dziecka i je częstowałam, a ono miało mi podziękować. Musiałam się zawsze podzielić. Dostawałam w Klemensowie też i takie słodycze, którymi nie musiałam się dzielić. Polubili mnie ludzie, którzy mieszkali tuż obok domu dziecka. Nazywali się Jabłońscy. On był dyrektorem PGR-u. Byli bezdzietni, chyba chcieli mnie wziąć. Wiedzieli o moim tacie, ale lubili mnie i zabierali do siebie do domu i wtedy rożnymi rzeczami częstowali. Kiedyś wzięli mnie na noc. Jabłońska położyła mnie spać w jednym z pokoi, zgasiła światło i poszła do drugiego. Myśli pani, że ja spałam? A skąd! Nie mogłam usnąć bez innych dzieci. Bałam się tak, że ze strachu zsikałam się w łóżko. Myślałam, że zaraz dostanę lanie. W domu dziecka byłam za to zawsze bita. Jabłońska nie zrobiła z tego powodu żadnego problemu. To wtedy było dla mnie niesamowite.
To, że nie było bicia?
Tak. Pamiętam, że Jabłońscy tak mnie oswajali, bo na początku gdy chcieli mnie przytulić to ich odpychałam. Jabłońska mnie delikatnie głaskała. Mówiła, że jeśli mi to zacznie przeszkadzać, to żebym się odsunęła. To wszystko było dla mnie coś nowego. Jabłoński kiedyś mnie podrzucił do góry. Zaczęłam krzyczeć, żeby tego więcej nie robił. Nikt mnie wcześniej nie podrzucał, a co dopiero mężczyzna! Nie miałam wcześniej do czynienia, oprócz księdza, z żadnym mężczyzną. Jabłońscy mi się spodobali. Kiedy przyjechał po mnie ojciec byłam przestraszona. Tata był inny niż Jabłoński. Wysoki, a nie niski i miał czarne, a nie jasne włosy. I był smutny.
Jak wyglądało wasze pierwsze spotkanie?
Siostry kazały usiąść wszystkim dzieciom na korytarzu. Kiedy się tam zebraliśmy zobaczyłam mężczyznę w czarnym płaszczu. Spojrzałam na niego i w tej samej chwili on spojrzał na mnie. Wiedziałam już, że to on. Chciałam uciec. Nie chciałam, żeby mnie zabierał z domu dziecka, bo miałam już Jabłońskich. Nie mogłam wstać, więc zaczęłam tak na siedząco przesuwać się po podłodze w stronę drzwi. Tata wtedy na mnie wskazał i zakonnice kazały mi wstać.
Czemu poznawaliście się w obecności innych dzieci?
Tata sobie tak zażyczył. Nie chciał, żeby siostry mnie przyprowadziły, tylko sam chciał mnie rozpoznać. Kiedy siostry kazały mi się podnieść wstałam z podłogi i poszliśmy do kancelarii. Pamiętam, że ojciec chciał mnie do siebie przytulić, ale ja go odepchnęłam. Mówił o paczkach ze słodyczami, które przysyłał i wyciągał do mnie ręce. Siostra mnie do niego przekonywała. Tłumaczyła, że będzie mnie kochał tak, jak Jabłońscy. W końcu przemogłam się i usiadłam u niego na kolanach. Opowiadał, że mam dwie siostry i brata i że mnie do nich niedługo zabierze. Obiecał, że po mnie przyjedzie. Ulżyło mi. Pomyślałam: Pewnie nie przyjedzie. Wrócę do Jabłońskich.
Dlaczego tata pani wtedy nie wziął?
To było zaraz po tym jak wyszedł z więzienia. Musiał się zorganizować, urządzić nam jakieś mieszkanie. Przyjechał tylko, żeby mnie zobaczyć. Kiedy przyjechał do Klemensowa po raz kolejny wziął ze sobą moją siostrę Zosię. Nie było mi łatwo stamtąd odjeżdżać, ale siostra mi się spodobała. Miała przy sobie taką ładną czarną torebkę. Nie wiem, czy bym wyjechała z Klemensowa, gdyby nie ta torebka. Tata z Zosią obiecali, że będziemy jechać do domu w Łuszczowie furmanką, autobusem i jeszcze jakimś pociągiem. Skusiłam się. Zosia z tatą mieli wtedy przy sobie kanapki na drogę. Złożone tak, jak na wycieczkę albo do szkoły. Pierwszy raz widziałam takie kanapki. W domu dziecka nigdy takich nie jedliśmy. Zosia obiecywała, że jak dojedziemy do domu to pójdziemy do ogrodu na czereśnie. Ja na to: Jakie czereśnie? Ona: Tato, ona nie zna takiego owocu… Kiedy dojechaliśmy do Łuszczowa rzeczywiście poszłyśmy na czereśnie. Jadłam je wtedy pierwszy raz w życiu.
Gdzie zamieszkaliście?
W dawnym domu służby. Dom rodziców do zamieszkania się nie nadawał. Cała kamienica była zdewastowana. Powybijane okna, dziury w ścianach. Po aresztowaniu rodziców dom był grabiony i niszczony. Kiedy tata w 1956 roku wyszedł z więzienia w środku nie było już nic.
Co to była za kamienica?
Piętrowa, z czerwonej cegły. Ojciec kupił ją w 1944 roku od Niemca, który uciekał przed Armią Czerwoną. Sprzedał tacie kamienicę za małe pieniądze. Wysokie pomieszczenia, duże okna, piękne balkony. 17 pokoi plus spiżarnia z kuchnią i pokojem dla służby. Majątek rodziców składał się też z zabudowań gospodarczych i 20 hektarów ziemi, otoczonej lasem. Warunki do konspiracji – idealne. To dlatego w majątku rodziców odbywały się spotkania dowódców podziemnej organizacji Wolność i Niezawisłość, której ojciec był członkiem. Odpowiadał w tej organizacji za aprowizację. Ojciec był też wtedy prezesem związku chmielarskiego, spotykał się z różnymi ludźmi. Myślał, że z racji tej funkcji Urząd Bezpieczeństwa nigdy się nie zainteresuje. Nasze budynki miały być najczystszym punktem kontaktowym w okolicy. Kiedy ktoś przyjeżdżał do domu ojciec mówił sąsiadom, że to w sprawie związku chmielarskiego. Był zresztą ostrożny. Na czas, kiedy do domu w nocy zjeżdżali się odprawę dowódcy WiN-u brał psy i żeby nie szczekały szedł nocować do domu służby, oddalonego 300 metrów od kamienicy. Ten mały, dwupokojowy dom stał przy wjeździe na posesję. W 1949 r. tej nocy co ich z mamą aresztowali też tak zrobił. Jak ubecy przyszli po ojca do domku służby dowódcy usłyszeli w kamienicy, że psy szczekają. Ubeków przyprowadził jeden z przesłuchiwanych wtedy członków WiN-u. Wyciągnęli najpierw tatę w kalesonach na dwór i pytali, kto jest w kamienicy, a potem weszli do niej bocznym wejściem. Dowódcy WiN-u, którzy dzięki psom zorientowali się, że coś jest nie tak byli już w gotowości. Oddali strzały. Zginęło dwóch ubeków. Dowódcom udało się uciec, ale ojciec i matka zostali aresztowani. Mama była już wtedy w zaawansowanej ciąży. W domu musiała zostawić trójkę dzieci: 9-letnią Zosię, Henia (11-lat) i najstarszą 13-letnią Marysię.
Co się z nimi stało?
Zanim trafili do domu dziecka patrzyli przez jakiś czas, jak różni ludzie rozkradają ich dom. Henio i siostry nocowali wtedy na strychu domu służby. Ubecy zabronili sąsiadom im pomagać, więc Marysia chodziła po jedzenie do lasu, gdzie przekazywała je jej Latałowa, która wcześniej u rodziców pracowała. Dzięki małżeństwu Latałów jakoś ten czas przetrwali. Kiedy ja przyjechałam do Łuszczowa z ojcem była tylko Zosia. Henio powiedział, że po tym, co przeżył w tym domu nigdy do Łuszczowa nie wróci. Marysia miała wtedy ponad 20 lat, mieszkała już sama, z daleka od domu.
Jak się pani czuła po przyjeździe do Łuszczowa?
Źle. Brakowało mi innych dzieci. Nie chciałam wracać ze szkoły do domu. Jak ojciec po mnie nie przyjechał to sama nie wróciłam. Tata zajmował się gospodarstwem, Zosia sobą, zresztą była dużo starsza i po jakimś czasie wyjechała do szkoły z internatem.
Jak wyglądała pani relacja z ojcem?
Tata był dla mnie dobry. Zabierał mnie wszędzie ze sobą i sadzał obok siebie przy stole. Chwalił się mną. Powtarzał, że stracił żonę, ale przynajmniej ma mnie. Kiedyś pojechaliśmy na wesele Marysi. Tam był taki chłopiec Adaś. Siedziałam z Adasiem przy tym stole, ale co można tak długo przy stole robić? Nudno. Weszliśmy więc we dwójkę pod stół i zaczęliśmy wiązać sznurówki siedzącym przy stole mężczyznom. Chłopy siedzieli, wódkę pili. Nikt nas nie zauważył. Przywiązaliśmy sznurówki butów sąsiada z sąsiadem albo dwóch butów do siebie. W którymś momencie zrobiła się ogromna chryja. Faceci zaczęli się przewracać. Wiadomo było, że to nasza sprawka. Adasia ojciec zlał. Mnie mój nie. Zasłonił mnie i powiedział: To nie pomysł mojego dziecka. Nie zrobił z tego powodu żadnej awantury. Nigdy mnie nie uderzył, ale… nie byłam jednak z tatą nigdy mocno związana. Czułam jakąś obcość. Nie potrafię tego nawet nazwać. To było dziwne. Może tak czułam dlatego, że tata traktował mnie jak partnera, a nie jak dziecko. Nie czytał mi bajek, tylko opowiadał o wolnej Polsce. Nie kupował mi zabawek. Powtarzał tylko często, że ja to zawsze będę dzielna. Mówił, że to szczęście, że ja się urodziłam i że jestem najmłodsza z całej rodziny, najdłużej będę żyła i mam powtarzać innym jak oni z mamą na zamku cierpieli. Że ja będę przekazywać młodszym jaką oni z mamą cenę zapłacili. To są słowa mojego ojca. Nie rozumiałam o co mu chodzi. Opowiadał ciągle o patriotyzmie, o tym, że mama była ofiarą, o ich poświęceniu. Jak słuchał Głosu Ameryki opowiadał mi o tym, że ten system się zmieni. I tak w kółko. Zasypiałam albo zamykałam oczy, bo już nie mogłam tego słuchać.
Co mówił o mamie?
Niewiele. Kiedy zaczynał coś mówić miał łzy w oczach. Nie dawał o niej mówić też siostrom. Wiem od Marysi, że mama przewoziła na wozie worki z mąką, a w tych workach była amunicja. Marysia obok tych worków siedziała. Tata nie pokazał mi nawet mamy na zdjęciu. Wszystko w domu zostało zniszczone, ale wiem od sióstr jak wyglądała. Blondynka, szczupła, długie kręcone włosy.
Mam często taki sen. Po stromych schodkach do nieba idzie jakaś kobieta z długimi włosami. Widzę ją tyłem, Nigdy nie mogłam zobaczyć twarzy i nie mogłam tej „drabinki” umiejscowić. Kiedy poszłam z więźniarkami na oglądanie Zamku Lubelskiego dowiedziałam co mi się śni i dlaczego. To są schody zamkowe.
Więźniarki, które siedziały z mamą w jednej celi opowiadały, że mama była małomówna. Nie spodziewały się, że te przesłuchania ją wykończą, bo mama wiele wytrzymywała. Przesłuchiwali ich z tatą w ten sposób, że bili ojca i mama tego słuchała siedząc pod salą, a potem ojciec słuchał jak biją mamę. Mijali się w korytarzu na kolejne bicie. Kiedyś mama powiedziała: Władek, ja tego chyba nie wytrzymam. To była ich ostatnia rozmowa.
Jedna z kobiet, które siedziały z moją mamą zaprosiła mnie do siebie do domu i podarowała taką piękną szynkę. Okazało się, że ta więźniarka przywłaszczyła sobie płaszcz mojej mamy. Kiedy mama poszła na kolejne przesłuchanie zostawiła w celi pelisę. To było ciepłe palto podszyte futrem. Ta pani mówiła, że dzięki temu, że ten płaszcz miała jakoś ten zamek przetrwała. Ta kobieta wzięła płaszcz, bo mama już z tego przesłuchania do celi nie wróciła. Trafiła stamtąd prosto na szpitalkę, gdzie mnie urodziła. Poród odebrała akuszerka. Więźniarka pospolita, która siedziała w tym czasie co mama. Tak się akurat złożyło, że ta akuszerka pochodziła z Łuszczowa. Znały się z mamą. 15 minut po moim porodzie mama umarła. W akcie zgonu było napisane, że mama zmarła na skutek wstrząsu poporodowego. To nieprawda. Mama pobita w czasie przesłuchania nie wytrzymała już porodu. Wiem o tym, bo akuszerka, po wyjściu z więzienia rozmawiała z moją najstarszą siostrą.
Kto się panią zajął?
Więźniarki. Była wśród nich kobieta, której umarło dziecko. Miała pokarm i mnie karmiła. Kobiety opowiadały, że wszystkie się mną po trochu opiekowały. Leżałam podobno na szpitalce. W ciemnej celi, po której biegały szczury. Nie uwierzy pani, ale ja pamiętam jak miałam 3 lata i w do domu dziecka w Łabuniach bałam się wychodzić na dwór. Po tym więzieniu, gdzie było ciemno, bałam się otwartej przestrzeni i nie chciałam wychodzić na spacery. Moczyłam się jak mnie wynosili na zewnątrz, więc wracałam do domu. W Klemensowie już nie było takiej otwartej przestrzeni, było ciemno, bo był las. Zaadaptowałam się i wychodziłam na dwór, ale moczenie z Łabuń zostało. I bicie. Wolałam chyba jednak to lanie, od tego co się działo potem, jak po śmierci ojca znowu trafiłam do domu dziecka.
Kiedy tata zmarł?
Miałam 13 lat. Zmarł na serce. Wszyscy płakali, a ja się cieszyłam. Wiedziałam, że pójdę do domu dziecka. Znowu będę z innymi dziećmi. Chciała mnie wziąć do siebie Marysia, ale pojechałam do niej na wieś, nie spodobało mi się tam i stwierdziłam, że idę do domu dziecka. Z Heniem nigdy nie miałam bliskiego kontaktu. Raz widzieliśmy się przed śmiercią ojca i drugi raz na pogrzebie. Wyjechał na Śląsk i mieszkał w hotelu robotniczym. Zosia po śmierci ojca się załamała i miała kłopoty. Nikogo z rodziny nie znałam. Dziadkowie dawno nie żyli. Trafiłam do domu dziecka im. Korczaka w Lublinie.
Jak tam było?
Proszę sobie wyobrazić, że miałam 15 lat i przeczytałam wszystko o Korczaku, by udowodnić dyrektorce tego domu, że w tym domu dziecka nie ma nic metod Korczaka. Nie otrzymywałam tam nic z funduszu na zakup drobnych rzeczy: rajstop i bielizny, bo jako dziecko „takich” rodziców nie mogłam korzystać z tego, co daje państwo. Słyszałam nie raz, że jestem córką bandytów. Buntowałam się. Zabarykadowałam się kiedyś z najmłodszą dziewczynką i powiedziałam, że skoczę z nią przez okno, gdy dyrektorka chciała ukarać inne dziecko. Nie skoczyłabym oczywiście, ale chciałam ją wystraszyć. Potem ona straszyła, że wyśle mnie do poprawczaka. Nie wysłała, ale jak skończyłam 17 wyrzuciła mnie z domu dziecka. Zamieszkałam na stancji i do domu dziecka przychodziłam tylko na obiady. Chodziłam już wtedy do szkoły zawodowej. Zaczęłam potem pracować w sklepie Miejski Handel Mięsem. Zżyłam się z młodzieżą socjalistyczną, która tam pracowała, byłam obowiązkowa w pracy, aż pewnego dnia zawołała mnie kierowniczka. Powiedziała mi, że jej przykro, ale muszę odjeść. Poszłam do dyrektorki. Powiedziała, że dobrze wiem za co. Chodziło o rodziców. Pojechałam wtedy pożalić się Marysi, że mnie wyrzucili z pracy. Ona mi odpowiedziała, że ją wyrzucili po raz kolejny ze studiów. Nie wiem który to już raz. Wyrzucali ją trzy razy z wydziałów rolnictwa na różnych uczelniach. Brata nie przyjęli do wojska, tylko poszedł na służbę do kopalni. Marysia mi wtedy powiedziała, żebym wyszła za mąż, zmieniła nazwisko i najlepiej z tego Lublina wyjechała. W tej wściekłości, że nam się tak nie układa pomyślałam wtedy, że rodzice chyba naprawdę byli bandytami.
Wyjechała pani z Lublina?
Za daleko nie wyjechałam, bo 25 km dalej i szybko wróciłam. Z dzieckiem. Jak wyszłam za mąż nie umiałam w domu nic zrobić. Przypalałam nawet czajnik. Któregoś dnia tego nie wytrzymałam. Wyjechałam od męża i nie wróciłam. Zorganizowałam sobie szybko mieszkanie w Lublinie. Miałam już inne nazwisko. Dziecko poszło do przedszkola, ja do nowej pracy.
Co pani robiła?
Pracowałam w Wojewódzkim Zarządzie Spółdzielni Samopomocy Chłopskiej. Zaczynałam od zmywania, potem szybko awansowałam i obsługiwałam m.in. delegacje radzieckie. Miałam tam szefa, który był bardzo ciekawy i dopytywał o rodziców. Kiedyś wyrwało mi się, że urodziłam się na zamku. On jak to usłyszał powiedział: Masz tego nikomu nie mówić, bo ja wiem co tam było. Powiedział, że jak będę taka sprytna to daleko zajdę, ale musimy być wobec siebie szczerzy. To był bardzo porządny człowiek.
W domu też pani była sprytna?
Nic już nie przypalałam, ale córce ciepła nie dawałam. Nie umiałam tego robić. Nauczyła mnie tego dopiero druga córka. Sama sobie egzekwowała uczucia. Gramoliła się na mnie. Lubiła ze mną spać, a ja jej uciekałam na kanapę, czy do drugiego pokoju, ale ona za mną chodziła. Wchodziła na mnie na siłę, żebym ją przytuliła. Była uparta. Obu córkom kupowałam całe sklepy z zabawkami. Kupowałam je pewnie też trochę dla siebie, bo nigdy ich nie miałam.
Opowiadała im pani o zamku?
Nie, skąd. Milczałam. Nie powiedziałam tego, nawet dwóm swoim mężom. Bałam się. Otworzyłam się dopiero przy trzecim. To było tak, że zaczęłam się interesować swoją historią w latach 80-tych. Za kawę i czekoladę udało mi się dotrzeć w sądzie do dokumentów rodziców. W 1989 roku pojechałam po raz pierwszy na zamek. W 1990 r. dotarłam do byłych więźniów i zaczęłam szukać, tych którzy wiedzieli coś o moich rodzicach. Zaczęłam spotykać się także z członkami WiN-u. Założyłam rodzicom sprawę o uniewinnienie. Wywalczyłam. Potem o odszkodowanie. Też wywalczyłam. W latach 90-tych postanowiłam, że koniec z tym milczeniem. Wróciłam do swojego nazwiska: Zarzycka.
A pani imię? Kto dał pani na imię Magdalena?
Nie wiem kto, ale wiem dlaczego. Urodziłam się 29 maja. W imieniny Magdaleny. Takie więc imię ktoś wpisał w papiery. Dobrze, że wpisał Magda, a nie na przykład Ermentruda, która też tego dnia obchodzi imieniny… Tata, gdy mnie zabrał z domu dziecka, zmienił mi jednak imię na Małgorzata. Nie chciał, żebyśmy świętowali jednego dnia: moje urodziny, imieniny i jeszcze rocznicę śmierci mamy. Przez kilka lat byłam więc Małgorzatą. Od 18 roku życia znów Magdaleną. Magda bardziej mi się podoba. Żegnając się z Małgorzatą zamykałam swoje dzieciństwo. Dziś jak ktoś do mnie dzwoni i pyta: Małgosia, to wiem, że to ktoś z dawnych lat. Kiedyś mi przeszkadzało jak ktoś taki dzwonił. Nie chciałam wracać do przeszłości. Dziś nie mam z tym problemu. Uwierzyłam w słowa ojca, który powtarzał, że przeżyłam po to, by przekazywać innym jak było. Zaczęłam więc mówić, jak prosił tata. Córkom też, ale… do tej pory nie rozmawiam z nimi tak otwarcie tak, jak teraz z panią. Może dlatego, że przez lata się blokowałam, a one chyba się bały pytać. Wspominałam im coś w latach 80-tych, ale one tego jeszcze nie rozumiały. Jedna z nich, jak miała 8 lat, stworzyła sobie własną legendę. Opowiadała ją dzieciom w szkole. Mówiła, że jej mama urodziła się na zamku jako księżniczka.
Magdalena Zarzycka-Redwan – ur. 1949 r. w stalinowskim więzieniu na Zamku Lubelskim. Jej matka Stefania Zarzycka zmarła 3 miesiące po aresztowaniu. W 2007 r. M. Zarzycka-Redman odebrała od Prezydenta RP przyznany matce pośmiertnie Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Ojciec Władysław Zarzycki, skazany na 15 lat więzienia siedział w nim do 1956 r. Wyszedł na mocy amnestii. Ekonomistka. Mama dwóch córek. Działa w Stowarzyszeniu Żołnierzy Oddziałów Partyzanckich Okręgu Lubelskiego “Wolność i Niezawisłość”. Mieszka i pracuje w Warszawie.
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dowiedz się więcej
Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Dzięki nim możemy indywidualnie dostosować stronę do twoich potrzeb. Każdy może zaakceptować pliki cookies albo ma możliwość wyłączenia ich w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje.